artykuł o tym, jak debilki wsiowe nie potrafią sie odnaleźć nigdzie, nawet we wsi polskiej, zwanej wielkim miastem... Zachęcam do lektury...
Dwa komplety pościeli, trzy pary butów (tenisówki, kozaki i łapcie), ubrania, podręczniki z liceum, kilka książek do czytania, zapas jedzenia na pierwszy tydzień i pieniądze zarobione w wakacje, które wystarczyły na pokrycie kosztów wynajmu pokoju u znajomej mojej babci i skromne życie. To wszystko, co przywiozłam z Karsznic do Warszawy. Kiedy wysiadłam na Dworcu Centralnym przez pół godziny szukałam właściwego wyjścia. Przejechałam pół miasta, żeby dostać się do miejsca, gdzie miałam zamieszkać. Rozpakowałam swoje rzeczy, usiadłam na rozwalającym się tapczanie i powiedziałam sama do siebie: „Zaczynam nowe życie”
Bohaterka powieści „Przystupa” Grażyny Plebanek jednego dnia pakuje wszystkie swoje rzeczy do zdezelowanej walizki, żegna się z rodzicami i przeprowadza do Warszawy. Z Dworca Centralnego trafia do kościoła, gdzie chce się pomodlić za nowe życie. Tam przypadkiem spotyka celebrytkę, która proponuje jej pracę. Mimo że udaje jej się znaleźć zatrudnienie i mieszkanie, to i tak czuje się w nowym mieście wyobcowana. Tęskni za bliskimi, nie może przyzwyczaić się do tempa aglomeracyjnego życia. Fabuła powieści Plebanek do złudzenia przypomina historię wielu kobiet, które z dnia na dzień, tak jak tytułowa Przystupa, przenoszą się do Warszawy, Krakowa czy Łodzi, by tam móc realizować swoje marzenia. Dla jednych konfrontacja z wielkim miastem może okazać się bolesnym doświadczeniem, inne z kolei czują się w nim jak ryba w wodzie i szybko zapominają, że kiedykolwiek mieszkały na prowincji.
W górę i w dół
Iwona w Warszawie jest szarą myszką, kolejnym trybikiem w korporacyjnej machinie. W rodzinnych Końskich – gwiazdą, która zaryzykowała i przeniosła się do stolicy, by zacząć nowe życie. Już na studiach udało się jej dostać staż w dużym tygodniku opinii. – To był mój cel. Chciałam pracować w mediach. Pisać. Widzieć swoje nazwisko na papierze, móc zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, żeby kupili gazetę, w której jest mój tekst. Pierwszego dnia jeździłam przeszkloną windą – w górę i w dół. Dostałam biurko z widokiem na Warszawę. Byłam podekscytowana. Redaktor naczelna szybko zrozumiała, że nie musi mnie oszczędzać – wychodziłam z redakcji jako ostatnia. Tłumaczyłam sobie, że początki zawsze muszą być trudne, i – żeby później zarabiać godziwe pieniądze – na wstępie trzeba się poniżać. Kiedy wracałam na weekend do domu, wszyscy słuchali z przejęciem opowieści o tym, czym się zajmuję. Córka brata ojca, nauczycielka matematyki, która po studiach wróciła do naszego rodzinnego miasteczka, nie mogła znieść tego, że mi się udało. – Pamiętam, jak przywiozłam mamie dziesięć numerów tygodnika, w którym pracowałam, żeby pokazała koleżankom moje nazwisko pod krótkim komentarzem politycznym czy recenzją na sześćset znaków. Rodzice nie wiedzieli, ile tak naprawdę poświęceń i wyrzeczeń mnie to kosztuję – opowiada. Iwona szybko zrozumiała, że jej kariera zależy od dobrego układu z szefem. – Mój staż dobiegał końca. Nikt nie wspominał o etacie czy nawet współpracy. Byłam zaniepokojona, bo pracowałam na sto procent – kosztem studiów, życia prywatnego. Maciek, kierownik działu, do którego pisałam, od samego początku był dla mnie bardzo miły i życzliwy. Liczyłam na jego wsparcie przy ewentualnym kandydowaniu na jakieś stanowisko. On wysłał do mnie jasny przekaz: „– O wszystkim porozmawiamy, ale spotkajmy się po pracy”. Wieczorem. U niego w domu. Jadąc tam, wiedziałam, że działam wbrew sobie i nie powinnam tego robić, ale czułam, że nie mam innego wyjścia. „Tutaj każdy musi zapracować na swoją pozycję” – odtwarzałam w myślach zdanie wypowiadane z ironicznym uśmiechem przez jedną z dziennikarek, której biurko sąsiadowało z moim w redakcji. Rano Maciek powiedział, żebym była spokojna o swoją przyszłość. Dostałam pierwsze zlecenia. Ten układ trwał dwa lata. Mama powtarzała za każdym razem: „Ja nie miałam szczęścia, dobrze, że Tobie się udało”. Maciek wkrótce zrezygnował z pracy, wtedy i ja musiałam przenieść się do innej redakcji. Dzisiaj zajmuję mało prestiżowe stanowisko. Zaczynałam z wysokiego pułapu, ale zgubiła mnie naiwność – wspomina Iwona. Kobieta zdaje sobie sprawę z popełnionego błędu. Mówi, że gdyby mogła zacząć wszystko od początku, pracowałaby na swoje osiągnięcia małymi kroczkami. Iwona zawsze miała poczucie niedosytu. Przyjeżdżając do Warszawy, czuła się gorsza od innych koleżanek. Kiedy dostała szansę na realizację marzeń, wybrała złą drogę, bo liczyła na szybki sukces. (jak każda. Podejmowanie przez was decyzji to koszmar. Na szczęście w większości dla Was samych)
Agnieszka wychowywała się na osiedlu kolejarskim w Karsznicach niedaleko Sieradza. Do Warszawy przyjechała na studia romanistyczne. Jej ojciec był przeciwny temu, żeby gdziekolwiek wyjeżdżała, dlatego uznał, że nie będzie pomagał dziewiętnastoletniej wówczas dziewczynie w przeprowadzce do stolicy. – Dwa komplety pościeli, trzy pary butów (tenisówki, kozaki i łapcie), ubrania, podręczniki z liceum, kilka książek do czytania, zapas jedzenia na pierwszy tydzień i pieniądze zarobione w wakacje, które wystarczyły na pokrycie kosztów wynajmu pokoju u znajomej mojej babci i skromne życie. To wszystko, co przywiozłam z Karsznic do Warszawy. Kiedy wysiadłam na Dworcu Centralnym przez pół godziny szukałam właściwego wyjścia. Przejechałam pół miasta, żeby dostać się do miejsca, gdzie miałam zamieszkać. Rozpakowałam swoje rzeczy, usiadłam na rozwalającym się tapczanie i powiedziałam sama do siebie: „Zaczynam nowe życie”– wspomina dziś ze śmiechem Agnieszka, nauczycielka francuskiego z Warszawy. – Pierwsze dni były straszne. Ciągle się gubiłam w labiryncie ulic. Wstydziłam się pytać o drogę, nie chciałam, żeby ktokolwiek pomyślał, że jestem z innego miasta. Pamiętam, jak nie umiałam przejść przez bramkę w metrze. Zaczaiłam się i obserwowałam innych.
Już na pierwszych zajęciach koleżanki z roku dały jej odczuć, że do nich nie pasuje. – Nie miałam środków, żeby kupować sobie ubrania, ledwo wiązałam koniec z końcem. Pamiętam, że dwa razy pod rząd przyszłam w tym samym swetrze. Za plecami koleżanki namawiały się na mnie: „O, patrz, do tej wieśniary to niedługo sweter się przyklei”. Dziewczyny studiujące ze mną pochodziły z zamożnych warszawskich domów – córki ambasadorów, tłumaczy, prawników. Świetnie komunikowały się po francusku, gorzej znały gramatykę. Ja odwrotnie – nie miałam problemów z np. z czasami, ale kaleczyłam wymowę niektórych słówek. Prawie wszystkie zajęcia niebyły prowadzone po polsku, więc moje niedociągnięcia można było bardzo łatwo wyłapać. „Gdzie Ty się tego francuskiego uczyłaś?” – ironizowały dziewczyny z mojej grupy – wspomina Agnieszka. – Długo nie miałam znajomych. Musiałam się uczyć, żeby utrzymać stypendium. Wychowywał mnie tylko ojciec, a jego kolejarska pensja ledwie wystarczyła na życie w Karsznicach. Uparłam się na Warszawę, więc nie chciałam go narażać na wydatki – dodaje. Agnieszka skończyła studia z wyróżnieniem. Dziś pracuje w jednym z warszawskich francuskojęzycznych liceów. Ma kochającego męża i dwoje dzieci. – Krzysiek, mój mąż, to warszawiak z dziada, pradziada. Nigdy nie miał problemu z tym, że związał się z dziewczyną z prowincji. Czasem jego mama żartuje, że pewnie za kilka lat wszyscy rzucimy tę przeklętą Warszawę i przeniesiemy się gdzieś pod miasto. Ja wolałabym zostać tutaj, bo wiem, że mieszkanie w dużym mieście daje więcej możliwości nie tylko mnie, ale moim dzieciom. One nie będą wytykane palcami przez swoich rówieśników.
Niektórzy bardzo szybko odnajdują się w dużym mieście. Nowe znajomości, daleka rodzina lub swoboda w nawiązywaniu kontaktów pomagają w aklimatyzacji. Poza tym, jak podkreśla psycholog Monika Błaszczak, warto przede wszystkim samemu uświadomić sobie, że pochodzenie nie determinuje tego, kim jesteśmy. – Przyjechałam na studia do Łodzi z Zawady. Zawsze chciałam uczyć się języków, dlatego poszłam na anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. W mojej grupie było dużo zamożnych osób. Rodzice, w nagrodę za to, że ich dzieci dostały się na studia, fundowali im mieszkanie. To dla mnie, osoby, która musiała dzielić ze współlokatorkami pokój w akademiku, było bardzo dziwne – wspomina Basia, copywriterka z Łodzi. - Na pierwszych zajęciach dyskutowaliśmy o statusie społecznym. Jedna z moich koleżanek z roku stwierdziła, że Barbara to imię rodem z klasy robotniczej – dodaje ze śmiechem. Ma dużo dystansu do siebie, powtarza „u mnie na prowincji...”, dlatego znajomi nawet ci najbardziej konserwatywni mieszkańcy Łodzi, nie traktują jej jak przybysza z innego świata. – Myślę, że dyskryminowanie ludzi z małych miast nie ma wiele wspólnego z pochodzeniem geograficznym. Znam wiele osób z Łodzi, które zachowują się tak, jakby połowę swojego życia spędzili w lesie. Ja jestem doskonałym przykładem wtórnej socjalizacji. Szybko odnalazłam się tutaj odnalazłam – opowiada. Emilia, slawistka z Warszawy, mówi mi, że na początku borykała się przede wszystkim z koniecznością zarobkowania na własne potrzeby. Warszawa nie spełniła jej oczekiwań – miasto, które przypominało na początku aglomerację, po latach okazało się zdecydowanie za ciasne. – O tym, żeby zamieszkać w dużym mieście marzyłam od dawna. Wiadomo, duże miasto, duże możliwości, nowi ludzie. Przede wszystkim różni ludzie, bo w naszych Kozienicach większość dziewcząt to dziunie w białych kozaczkach i chłopcy noszący dresy, dlatego zawsze czułam się trochę wyobcowana, sądziłam, że w dużym mieście na spotkam ludzi, którzy będą mi odpowiadać. Po części moje oczekiwania się spełniły, ale też szybko okazało się, że i Warszawa wcale taka wielka nie jest. Teraz wydaje mi się czasem za mała. Nigdy chyba nie musiałam jakoś specjalnie walczyć o swoje, ale generalnie wydaje mi się, że ludzie z małych miast są często bardziej zaradni niż ci z dużych, właśnie dlatego, że muszą się szybko usamodzielnić i dlatego, że doceniają (i wykorzystują) szanse, jakie daje im duże miasto. Chociaż są i tacy, co nigdy tak do końca małego miasta nie opuszczają, wożą sobie jedzenie z domu, weekendy najchętniej spędzają w kozienickim parku i tylko marzą o powrocie do swojego miasteczka. No ale ja do nich nie należę. Nigdy nie odczuwałam różnicy między mną a dziewczętami z Warszawy. Trudno tak naprawdę odróżnić jedne od drugich. Nie myślę też o sobie jako o osobie z małego miasta, nie sądzę, żeby to mnie jakoś definiowało – dodaje.
Przyjazny Kraków
Ola, prawniczka z Krakowa, też nie odczuwała, że między nią, rodowitą mieszkanką Tarnowa, a ludźmi z Krakowa jest dużo różnic. – Na początku byłam zdesperowana – chłopak został w rodzinnym mieście, co tydzień jeździłam do domu, do tego dwa kierunki, wiec nie miałam za bardzo czasu integrować się z ludźmi. Byłam bardzo ambitna, chciałam mieć dobre oceny. Dziś myślę, że to chyba były minimalne kompleksy i chęć pokazania, że stać mnie na więcej niż niektóre dziewczyny z Krakowa. Nie mogę jednak powiedzieć, że ktoś traktował mnie gorzej, przeciwnie, świetnie dogadywałam się z krakuskami (śmiech) – opowiada Ola. Dziewczyna zawsze marzyła o tym, by zmienić środowisko. Dzięki temu, że zamieszkała w Krakowie zdobyła wiele nowych kontaktów, poszerzyła horyzonty i pracuje w miejscu, które kocha. – Moje koleżanki z liceum, które zostały maja teraz w większości mężów, dzieci. Nie twierdzę, że to nie jest w porządku, ale chyba wolę być w tym punkcie, w którym jestem – dodaje Ola. Dla Moniki, dziennikarki z Krakowa, przeprowadzka z dwudziestotysięcznego miasta na Pomorzu do stolicy Małopolski nie była priorytetem. Po prostu, Monika chciała zmienić otoczenie, a Kraków ze swoją artystyczno-dekadencką atmosferą bardzo jej odpowiadał. – Najtrudniejsze było nie zetknięcie "małego" z "dużym", co mentalności pomorskiej, dosyć liberalnej społeczności, gdzie nikt nikomu do garów nie zagląda z krakówkowym wścibstwem. Pamiętam pierwszą niedzielę swojego mieszkania w Krakowie, jak wieczorem moje współlokatorki z oburzeniem zapytały "– A ty dziś nie idziesz do kościoła?". Zdębiałam, bo do głowy mi nie przyszło, że można tak pchać nos w nieswoje sprawy, już nie mówiąc o tym, że ja katoliczką nie jestem. Szybko się odnalazłam w Krakowie, charakter mam wielkomiejski najwyraźniej – dodaje ze śmiechem Monika.
Good night, Warsaw
„Dziewczyny do wzięcia”, popularny w latach 70. film w reżyserii Janusza Kondratiuka, to opowieść o nastolatkach z podwarszawskich miejscowości, które w każdą sobotę jadą do stolicy szukać męża. – Jak tam będzie? – Absolutnie bez żadnego porównania – pocieszają się wzajemnie w pociągu do Warszawy. Ta zabawna komedia doczekała się po latach niewesołej kontynuacji. „Warszawa do wzięcia”, reportaż dwóch dokumentalistek – Julii Ruszkiewicz i Karoliny Bielawskiej, opowiada o grupie kobiet z byłych terenów popgrowskich, które przyjeżdżają do Warszaw, by wziąć udział w programie „Przystań na skarpie”. Warunki przestąpienia do tego projektu były jasno określone: 18-25 lat, rodzic lub dziadek z PGR. Oferta: mieszkanie przez pół roku w warszawskiej bursie, wyżywienie i doradca zawodowy. Kilka z dziewcząt wykorzystało swoją szansę, inne nie umiały przystosować się do nowego życia i szybko wróciły do rodzinnych miejscowości. Bohaterki mojego tekstu przyjechały do dużego miasta na studia. Młode, ambitne i silne, wiedziały, że muszą powalczyć o swoją pozycję. Jedne z nich poważnie się rozczarowały, inne dostały to, co sobie wcześniej zaplanowały. Życie w aglomeracji to prawdziwa szkoła życia i dyscypliny. Nie wszyscy są tutaj przyjaźnie nastawieni do drugiego człowieka i chętni do pomocy. Agnieszka, Iwona czy Ola wiedzą, że wszystko, co na początku wydawało się im trudne, dziś, z perspektywy lat, daje dużo satysfakcji. Mimo że na początku miały trudniej niż ich rówieśnice z Warszawy i Krakowa, dzisiaj cieszą się z tego, że mieszkają w dużym mieście.